Jest tak, że często NATURA sama dostarcza nam inspiracji do tego, aby ZAMYŚLIĆ SIĘ i aby ZADZIWIĆ SIĘ.
Jest niedziela na wsi. Goście wyjechali już przed południem i zrobiło się trochę pustawo. Usiadłam na patio i rozwiązuję krzyżówki (polskie oczywiście, bo choć znam duński, te ich „rozkosze łamania głowy” są za bardzo „duńskie”). Po jakimś czasie, jako osoba nadpobudliwa psychoruchowo, mam dość. Mam przymus, aby zadziało się coś innego. Mówię do Maca, że mnie nosi i chcę na plażę i że z nim. On przygwożdżony do laptopa odwraca do mnie głowę i mówi trochę nieprzytomnie żebym sobie jechała, bo on tam, w tym laptopie, jest w turnieju..
Nie to nie, myślę, i jadę samochodem na MOJĄ PLAŻĘ.
Na miejscu coś mnie tknęło i po raz pierwszy postanowiłam iść górą, lasem. Idę sobie radośnie, coś nucę. Morze z lewej strony w dole, bo ta „góra” to skarpa stromo opadająca na plażę. Aż tu nagle spostrzegam, 2-3 metry niżej ode mnie, bliżej niezidentyfikowany okaz przedstawiciela grzybów. Mój wewnętrzny głos mówi mi: „zbadaj to koniecznie”. Mój rozsądek podpowiada, że nawet jak tam dotrę, to nie wrócę na górę. Przecież to prawdziwa przepaść…A że rozsądek rzadko we mnie zwycięża, „schodzę” na czworakach jak rak, czyli tyłem, przytrzymując się jakichś krzewów, korzeni i czego się da. A po obfitych opadach jest ślisko…Po dotarciu do „znaleziska” odkrywam, że to czerwony koźlarz (czy jak to się tam nazywa) i na pewno jadalny.
Urywam go w połowie ogonka (jako ze noża nie posiadam, bo cel wycieczki był zgoła inny) i co mam dalej robić??? Jestem prawie w połowie drogi w dół. Niewiele myśląc sprawdzoną już metodą „raka” docieram na płaski grunt. A tam jakieś krzaki kolczaste, trawy, a szum morza dociera bardzo wyraźnie z odległości jakichś 20 metrów. Otrzepuję z piachu i błota mój jasnoniebieski dres, rozglądam się badawczo i zamieram. W promieniu 10 metrów stoją sobie koźlarki rożnej wielkości w ilości niewyobrażalnej. Szkoda, że nie mam kosy – przemknęło mi przez głowę. I w co ja je pozbieram??? Do Maca nie ma co dzwonić, bo po pierwsze nie mam telefonu, po drugie nie ma tu zasięgu, a po trzecie…nie pamiętam już co. I żegnaj rozsądku. Zdejmuję kurtkę dżinsową, zawiązuję rękawy i wypełniam ją tymi darami natury.. Do samochodu wracam już jak człowiek – plażą, próbując zapamiętać to miejsce. Ledwo idę, bo zdobycz waży ponad 10 kilo. Nieliczni spacerowicze spoglądają na mnie podejrzliwie (jak się okazało w domu, nawet twarz miałam umorusaną czymś tam czymś i włos sterczący), no i ten dziwny „bagaż”.
Docieram do samochodu podniecona jak kaczka śrutem. Przecież muszę TAM wrócić!!!
Wpadam do domu i mamroczę do Maca coś w tym stylu, że musi mi pomoc. Ten, niechętnie odrywając się od pokera, pyta: coś znowu zrobiła z samochodem?? (Ach, ci mężczyźni, monotematyczne istoty…) Nie powiem, chodź – mówię. Idzie. Otwieramy bagażnik i obserwuję z satysfakcją jak on wybałusza oczy, a na jego twarzy pojawia się dokładnie to samo, z czym ja wróciłam z wyprawy… Poker poszedł natychmiast w zapomnienie.
Bierzemy wiadro, noże i wracamy TAM. Po drodze pyta mnie tylko: dlaczego Basiu nie przyjechałaś po mnie od razu, zaoszczędziłabyś sobie trudu. Samochód stał nie tak daleko przecież…
I tu zapala się we mnie lampka – no tak, to było właśnie to, co rozsądek chciał mi powiedzieć…Godzinę temu…
Będąc TAM, na miejscu, już na spokojnie dokonujemy grzybobrania. Mac odkrywa okazy prawdziwków wyrastające z piasku na skarpie. Wymaga to ogromnej zręczności, aby po nie dotrzeć. I on dociera.. Skacząc jak kozica jakaś… Radośnie wypełniamy wiadro i wracamy.
Szkoda, ale jak to się mówi, obowiązki wzywają, przynajmniej niektórych…. Na miejscu w kbh zaczyna się mniej rozrywkowa część „imprezy”, jako że grzyby trzeba uzdatnić do spożycia (a jest ich duuużo). Nie będę rozpisywała się o szczegółach tego „uzdatniania”, które trwało w sumie pół nocy i 2 dni (jako że musiałam jechać do polskiego sklepu po ocet – bo duński nie nadaje się do marynowania) i tyle o tym.
Jak to dobrze ze Duńczycy nie zbierają grzybów!!! Oni się zwyczajnie ich boją. Ostrożni tacy i niedouczeni jacyś……
Kiedyś, znalazłszy przypadkowo grzyba (jadalnego oczywiście), spotykam Duńczyka i rozmawiamy na temat grzybów. A on mówi, że jedyny grzyb, którego on dobrze zna i „używa” to taki do mycia szyb samochodu… Mnie to nie zdziwiło za bardzo, bo trochę tu jestem. Dla nich grzyb, czyli „svamp” ma ogromnie wiele znaczeń i miedzy innymi oznacza „gąbkę” – taką do mycia.
Ot co, różnice kulturowo – językowe.
Pozdrowienia!!!
/Basik/