Jak ćmy

Jak ćmy
/autor: jacek goryński-jaceg/

Gdy deszcz pada na ziemię, na niebo padają spojrzenia. Wszystko jest constans, niezmienne, zrównoważone. Nawet deszcz… nawet niebo…
Pod sufitem kręci się ćma. Biała… Myśli, że jest niezależna, a przecież kręci się tylko dlatego, że pali się światło. Gdy je zgaszę, ja – wielki latarnik- umiera, gdy zapalę, rodzi się…To takie małe ćmie zmartwychwstanie, ćmonarodzenie. Światło ją wskrzesza by potem zabić. Ironia losu. To takie ludzkie. My też przeżywamy chwilowy zachwyt lotem, a potem bęc, obijamy się o ściany naszej szklanej kuli. Bęc i jedno skrzydełko trach, bęc i drugie do dupy i lecimy na pysk w swoje własne piekło tworzone z takim mozołem przez cały nasz lot do światła. Jesteśmy ćmy. Może bardziej jesteśmy ćmy, niż same ćmy są ćmy. Może najbardziej, bo czasem nawet światła nie potrzebujemy żeby było bęc, i trach, i do dupy.
Rano patrzyłem na truchełka motyli po nocnych lotach. Te szczęśliwe już nie muszą czekać na kolejną noc. Te drugie, którym nie wyszedł lot, muszą go powtórzyć. Ciekawe, co myślą, gdy tak czekają w kolejce po śmierć. Muszą coś myśleć. Gdyby to był instynkt samobójcy to myślenie byłoby nie na miejscu, ale instynkt karze żyć… Broni nas przed ostatecznością. Co one myślą? Jak mocno zgrzeszyły, że pragną końca? Powtarzają swoje ćmie loty raz i drugi…Piszą swój koniec bez końca, do zatraty, ciągle, aż się wypełni los….
A potem przyszła Matylda. Przyszła jak zwykle przychodzi od jakiegoś czasu. Jak zawsze niespodziewanie. Uśmiechnięta jak zawsze, jak zawsze rozmarzona, i nieugrzeczniona. Chociaż czekałem na nią, byłem jak zwykle zdziwiony, że przyszła, i że jest. Ciągle się dziwię skąd się wzięła… Matylda… Nigdy nie znałem żadnej Matyldy, a teraz widuję ją regularnie. Przychodzi, odchodzi, przychodzi…Jest jak pory roku: zmienna i kapryśna. Mówi, że na dworze pada deszcz, i że już nie pachnie majem. Jak ma pachnąć majem skoro jest listopad? Twierdzi, że maj jest zawsze, i że tylko od nas zależy czy go czujemy. Maj… Ciągły maj… Jeszcze tego nie wie, że byłoby nie do wytrzymania takie ciągłe majowanie. Takie majowanie to jak bezustanne picie oranżady. To ulubiony napój Matyldy. Ona nie zdaje sobie sprawy, że po oranżadzie też się nieźle rzyga, i nie ma żadnego znaczenia to, że na słodko. Rzyga się i już. Patrzę jak krząta się po pokoju. Obserwuję ją spod przymkniętych powiek. Matylda nie lubi jak na nią patrzę. Nie lubi jak, czy nie lubi gdy? Nigdy nie potrafię tego ustalić. Zanim zdążę o to zapytać, odchodzi. Przypomina mnie sprzed bardzo wielu lat. Jest tak samo nieznośna w swoim natchnionym bycie. W zachowaniu, w odczuwaniu. Może dlatego mówimy sobie po imieniu mimo dzielącej nas różnicy wieku i kilogramów. O jakości i gęstości owłosienia nie wspomnę. Gdy miałem tyle lat co ona, na takich jak ja patrzyłem jak na staruszków. Teraz dziwię się, jeśli ktoś tak patrzy na mnie. Paranoja starcza to chyba jakaś jest, albo inne diabelstwo równie nieprzyzwoite. Widzę, jak Matylda coś do mnie mówi. Nie słyszę co… Znowu miałem odlot? Za dużo gadam z ćmami. Pewnie pytała czy wstawałem. -Tak, wstawałem, kłamię na poczekaniu. Jeszcze gotowa się obrazić na mnie za to moje ciągłe ignorowanie zaleceń lekarzy. Na poprawę krążenia podobno najlepsze jest chodzenie. Tak twierdzą lekarze i Matylda.
– Oczywiście, że wstawałem. -Jeszcze ze dwa razy powtórzę, że tak, i sam w to uwierzę. Ja uwierzę, ale Matyldę trudno będzie przekonać.
-Tak? To dlaczego tyle tu upadłych motyli? W nocy jak zawsze były loty ku zatracie, a Ty ich szczątków nie pozbierałeś? Nie pochowałeś? Zawsze to robiłeś, a dziś nie?
Patrzę na nią i zastanawiam się, dlaczego młodzi mają taki nieznośny sposób bycia, polegający na dręczeniu starych ludzi niekończącą się ilością bzdurnych pytań. A toto gdzie jest, a tamto po co jest, a siusiu było, a te drugie też? Te drugie!!! Paraliż otworu gębowego przy pytaniu o te drugie następuje zawsze, jakby nie można było zapytać normalnie, wprost. A do dupy z tym. A gówno was gówno obchodzi. Nasza to jest sprawa czy było czy nie i już. Pozostawcie nam choć odrobinę intymności. Zacząłem się rozklejać. Świat się kończy, jeśli w miarę normalny facet zaczyna się roztkliwiać myśląc o intymności, gdy mówi o…o…tym drugim. Cholera, mój otwór gębowy też odmówił posłuszeństwa.
Matylda!!! Ona jest chlubnym wyjątkiem! Czasem przeraża mnie swoją bezpośredniością, ale ogólnie też jest uciążliwa z tymi pytaniami.
– Wstawałem, ale się nie schylałem, powtarzam uparcie, choć wiem, że nikt już mi w tym domu nie wierzy. Nawet lustro patrzy szyderczo, a podłoga poskrzypuje z niedowierzaniem i dezaprobatą.
– Żeby to było po raz ostatni…Po raz ostatni, bo więcej nie przyjdę i będziesz musiał wytrzymać sam ze sobą, powiedział potworny namiastek kobiety. Namiastek, bo gdzie jej jeszcze do pełnego lotu? Ale jeśli już teraz jest taka pryncypialna i bezwzględna w swoim postępowaniu, to co to będzie jak się już wykluje z niej ten motyl?
-Więcej nie przyjdę, nie przyjdę…Teraz z kolei ona powtarzała uparcie swoje groźby święcie w nie wierząc, jak ja przed chwilą w swoje wstawanie. Tylko lustro spoglądało na nią szyderczo, a i podłoga zaskrzypiała bardziej z niej niż do niej. Po raz pierwszy podłoga wyskrzypiała Matyldę.
– Wiesz, musimy wymienić lustro. Jest jakieś nieznośne w swoim bycie. Zauważyłeś, że ono z nas kpi?
Kochany dzieciak. Wrażliwy…A myślałem, że tylko ja tak myślę o tym lustrze. I jak tu nie lubić takiego potwora, namiastka takiego, gdy tyle w nim wrażliwości.       -Hm, odpowiedziałem zwięźle pamiętając, że od jakiegoś czasu moja zgoda lub jej brak zupełnie nie wstrzymują, ani nie napędzają biegu nowych zdarzeń. Wszystko się dzieje w myśl zaleceń Matyldy.
-Jutro znów będzie maj, stwierdziła obiecująco, a ja we własnej głowie widzę siebie, jak walczę z oranżadą wypitą przez całe moje dotychczasowe życie.
-Tylko nie to…Daj szansę jesieni. Zobaczysz, w niej też dusza gra…..I ćmy są. I babie lato…I chłopy kłamią inaczej, kolorowiej. Daj szansę jesieni. Ona jest dla nas, dla starych, wy macie swoją wiosnę rozbuchaną wrzaskliwą zielenią, więc nam zostawcie odrobinę jesieni. Pięknej złocieniami, brązami. Pięknej w swojej starości, pięknej mądrością przeżytego lata, lata, które oprócz gry zmysłów i rozwiązłości nie daje niczego. Zostaw mi do cholery jasnej choć kawałek jesieni, wrzasnąłem w ostatnim słowie. Choć odrobinę, załkałem.
Matylda spojrzała na mnie jak na dżdżownicę, która nie chce iść z rybakiem na ryby. Pokiwała głową i złośliwie zamknęła okno.
– Bo się jeszcze weźmie i przeziębi, usłyszałem.
Bezosobowo usłyszałem. Niedobrze, że bezosobowo. Musi być bardzo obrażona. Zawsze jak mówi do mnie bezosobowo i poprawia jednym palcem okulary na nosie jest zła i obrażona.
– Matyldo…proszę…daj szansę jesieni…Przecież i wtedy w sercu może być maj…Taki jesienny maj, łagodziłem najlepiej jak umiałem.
-Jesienny maj? Może jeszcze listopadowy sierpień, co? Albo majowy luty? O matko, jak ja mam być grzeczna i elegancka, gdy takie bzdury wysłuchuję od obcego zupełnie faceta….Grzeczna i elegancka…Elegancka…
Nie jest źle, pomyślałem. Jeśli wzywa matkę i mówi o elegancji to znaczy, że się łamie…
-No dobrze….Niech i tak będzie…Ale pod jednym warunkiem, warknęła. Teraz ja powiedziałem o matko, bo znałem już te jej wredne warunki. Znowu wymyśli coś takiego, czego najbardziej nie lubię. -Pod warunkiem, że wypijesz ze mną szklaneczkę oranżady. To taki boski napój!
Osłupiałem. Ja i oranżada. Tego kolorowego świństwa nawet po ciemku nie mogę wypić, chociaż w swoim życiu konsumowałem różne dziwne napoje. Sam nie wiem co gorsze: picie oranżady czy bezmyślne łażenie w kółko, do którego też jestem zmuszany od czasu do czasu.
-Jesteś okrutna, wyszeptałem.
-Wiem, odpowiedziała, ale za to przecież mnie kochasz.
Świat stanął na głowie. Kochać za okrucieństwo. Taka okropna przewrotność mogła się wykluć tylko w tej jedynej, jeszcze nie do końca kompatybilnej, główce. Przecież o tym, że ją kocham powiedziałem w znaczeniu metafizycznym, aby podkreślić jedność dusz, moją wyrozumiałość i przywiązanie do jej dziwaczności, a nie w sensie fizycznej cielesności wykorzystywanej w charakterze szantażu w razie czegoś.
-Jesteś okrutna, powtórzyłem, a przez moją zbolałą głowę galopowały wszystkie etapy konsumpcji oranżady nieodmiennie kończące się jej bolesnym powrotem. Nie wiem czy moje zdrowie wytrzyma ten eksperyment.
Usiadła na krawędzi łóżka jak gdyby nic się nie stało. Wstrząsnęła pszeniczną czupryną. Okulary zsunęły jej się na koniec nosa. Spoglądała zza nich oczami krótkowidza, które nie pozwalały dojrzeć ich dna. Były tak magicznie zamglone. Nie powiedziała ani słowa, tylko patrzyła, patrzyła.
-Wiesz, chciałabym usłyszeć jak rośnie trawa. Tyle razy powtarzałeś mi, że też byś chciał, aż i ja zapragnęłam. To takie dziwne uczucie chcieć i nie móc. Być głuchym na krzyk. Bo przecież ona musi krzyczeć, musi śpiewać. Ona musi, a ja nie mogę jej usłyszeć. Dlaczego nie mogę? Tępą mogę być, nawet idiotką w razie takiego zapotrzebowania, ale nie głuchą. Włosy opadły jej na czoło. Fryzura, którą hodowała z uporem godnym lepszej sprawy, a która przypominała ostatnie stadium kołtuna, była bardzo urokliwa. To była jakaś zupełnie regionalna odmiana mokrej włoszki czy wściekłej polki, z tym, że do wściekłej było jej bliżej. Siedziała ze spuszczoną głową i zaciśniętymi pięściami. Bezradna jakaś, jakaś nagle przygasła i zmalała. – Tak bardzo chciałabym ją usłyszeć.
Jak na listopad to dosyć dziwne pragnienie, ale czy ktoś kiedykolwiek powiedział, że Matylda jest zupełnie normalna? Zazdrościłem jej tych dziwacznych pragnień. Jej wizyty dodawały mi siły w trwaniu w rozmarzeniu.
Po raz pierwszy usłyszałem o rosnącej trawie ładnych parę lat temu. Wtedy nie słyszałem nic. Dźwięk alkoholu wlewanego do byle jakiego naczynia był jedynym akceptowalnym przez moje uszy odgłosem. A potem przyszedł taki dzień, w którym poczułem, że moje tłuczenie w szklaną lampę nie jest nawet lotem. Nie mogłem już do tego dopasować żadnej, nawet najuboższej filozofii, i zapragnąłem usłyszeć jak rośnie trawa. Głupio przegrany, odrobinę zbuntowany pamięcią przemijania, zacząłem swój kolejny lot do źródła. Nie, nie. Nie myślałem wtedy o ćmach, o ich ostatnich lotach. Chciałem tylko jeszcze raz zobaczyć zieleń trawy, poczuć jej oddech i usłyszeć jak rośnie. Długo czekałem z nadzieją, że ją usłyszę. Czekałem, jak mi się wydawało, na cud. I wtedy pojawiła się ona. Przyszła z nikąd, i szła do nikąd. Ona była tą trawą, choć o tym nie wiedziała. Była trawą, na którą patrzyłem słuchając jak rośnie i szumi. Przynosiła z sobą zapach łąki, świeżość wody, szum wiatru, a teraz mówi, że też chce to usłyszeć. Spojrzałem w okno. Na gałęzi drzewa powiewał pożółkły liść. Ostatni liść tej jesieni. Zaglądał do mnie, gadał ze mną. O czym gadał? A tak normalnie: o życiu, o przemijaniu, o trawie… Popatrzyłem na niego szukając odpowiedzi na rozterki Matyldy. Co miałem powiedzieć? Jej włosy skołtuniły się jeszcze bardziej niż normalnie, chociaż przed chwilą myślałem, że to niemożliwe. Dłonie nerwowo przeczesywały jasne skręty, tarmosiły, jakby od ich pracy zależała przyszłość świata. Pierwsza nie wytrzymała Matylda. Pociągnęła nosem jakby cały katar chciała zatrzymać tylko dla siebie, i z wdziękiem sobie tylko właściwym zmieniła temat, rozpoczynając wykład o wyższości rudych włosów od innych.
-Wiesz, powiedziała, ostatnio farbnęłam się na rudo. Częste zaczynanie zdania od „wiesz” miało według niej podkreślać naszą jedność dusz i emocjonalną zażyłość.
-Nie na burgunda czy jakąś tam „mięszaninę” z pasemkami, ale na rudorudo. Taki kaprys miałam. Rude włosy są lepsze od blond. Dużo lepsze. Nie widać na nich kurzu na przykład, faceci się oglądają za nimi, na przykład. Nie to, żeby mi zależało na facetach, ale chciałam sprawdzić jak się czuje babka, gdy się sprostytuuje. Tu pociągnęła nosem jak stary odkurzacz marki Zelmer.
-Nie patrz tak na mnie jakbym była dziwką latarnianą.
Czy ja tak patrzyłem? Moja twarz miała wyrażać osłupienie, a nie pogardę czy coś innego.
-Chciałam tylko poczuć, jak się czuje człowiek, gdy ulega swoim żądzom. Wiem, wiem. Prostytucja to zupełnie inny kawałek rozpasania, ale jakąś tam namiastkę miałam.
-No i jak się poczułaś, bąknąłem pod nosem. Dlaczego pod nosem i dlaczego bąknąłem nie wiem. Może z zawstydzenia?
-Dupowato, warknęła. Jeszcze mi te rude nie wyschły -tu potargała się za kołtun, a już miałam ochotę napluć na lustro. Dobrze, że to była tylko szamponetka. Goście się za mną oglądali na ulicy. Wyglądali jak wygłodzone wilki. Głupie uczucie. Zmyłam się. Głowę zmyłam. Teraz jest zdecydowanie spokojniej. Oglądają się nadal, ale z politowaniem. Wolę to niż poczucie, że jestem kawałkiem mięsa, o który walczą wygłodzone zwierzaki. Głupia przecież nie jestem, to po co mi taki uliczny chłam, co nie? Ale Ty, jak każdy chłop wolisz na pewno rude. Wolisz rude?, pytała.
-Mnie możesz o tym powiedzieć. To jak…rude? Zresztą nie mów. Po co masz mówić. Rude też może być piękne. Takie rydze na przykład, albo wiewiórki, albo takie naturalne z urodzenia rudzielce. Czasami zazdrościłam im piegów i wiary w siebie. One mają jakąś taką moc od urodzenia. Czy to we włosach jest ta ich moc? Siła, która każe im zdobywać.? Trwać? Wszyscy wielcy byli rudzi, stwierdziła autorytatywnie.
-Nie wszyscy, zaprotestowałem.
Spojrzała na mnie i pokiwała głową, ni to z politowaniem, ni to z kobiecą intuicją przekazywaną z pokolenia na pokolenie.
-No tak- wymamrotała patrząc w sufit-jeszcze byli łysi.
Była zgryźliwa jak każda baba. Już była zgryźliwa, chociaż do baby było jej jeszcze daleko. – Oranżady? zapytała zupełnie bez związku z rudym a tym bardziej z łysym, bo przecież porządna oranżada była czerwona i z bąbelkami, a nie rdzawa czy jakaś tam. Chyba, że pytanie miało związek z katarem, który kręcił w nosie podobnie jak gazowana ciecz.
-Dlaczego właściwie łysi są łysi? Co jak co, ale to powinieneś wiedzieć z własnego życiorysu. Bo chyba nie z mądrości? To znaczy, łysi są łysi nie z powodu mądrości, palnęła otwartym tekstem jak to miała w zwyczaju.
Czy mówiąc o łysych miała na myśli mnie? Ale ja przecież nie jestem bezwłosy. Nie jestem! No, może nie do końca jestem. Określenie „nie zupełnie jestem” byłoby w tym wypadku najmniejszym zafałszowaniem rzeczywistości. Liść za oknem musiał podsłuchiwać naszą rozmowę, bo był bardziej skręcony niż dziesięć minut temu. A tak można się skręcić tylko ze śmiechu. Lustro też głupio spoglądało na mnie udając, że jest wszystko w porządku, a podłoga nagle ucichła, jakby nie pamiętała, że w swych słojach ma już zakodowane ponad sześćdziesiąt lat leżenia odłogiem, i że skrzypi z przyzwyczajenia nie z powodu deptania.
– Widzisz, zacząłem ostrożnie, to kwestia genów i… Moje ostrożne wynurzenia przerwał narastający chichot. Matylda kraśniała w nieokiełznanym śmiechu.
– Geny…parsknęła, też mi coś. Wy, dojrzali, zawsze jak nie wiecie co odpowiedzieć, to mówicie, że wina leży po stronie genów. Jakby wszystko od nich zależało, to jeszcze dziś siedzielibyśmy na drzewie i kombinowali jak tu spaść na ziemię i przy okazji pyska sobie o nią nie potłuc. Już lepiej nic nie mów. Nie mów. Prawdę mówiąc lubię jak milczysz. Ty tak ładnie milczysz. Inni są tacy napuszeni w swoim nie gadaniu, nabzdyczeni, a Ty milczysz tak ciepło, niewinnie, uważnie. Tak zbawiennie milczysz, zbawiennie. Przy Tobie mogę też milczeć i wcale mi to nie przeszkadza. Zauważyłeś, jaka jestem mało gadatliwa, gdy Cię odwiedzam? Normalnie to mi się język w buzi „niezanadanża” chować, tak nim mielę, a u ciebie nic. Normalnie milczę.
Słuchałem jej słowotoku z rosnącym niedowierzaniem. Ona milczy? To jak to jest, gdy zacznie gadać? O matko, jak to może być? Już dziś współczułem jej przyszłemu wybrańcowi. Ona go zagada i naród obumrze z powodu braku czasu na odradzanie się poprzez nieustającą, jak chcą niektórzy, prokreację. Co będzie z naszą przyszłością jeżeli takie coś ma być jej awangardą, zmartwiłem się niespodziewanie nawet dla samego siebie, aczkolwiek zupełnie bez sensu. Musiała to zauważyć, bo nagle zmieniła temat. – Byłam nad Brdą. Dziś. Tam też już nie pachnie majem. I łabędzi nie ma. Tych białych i niemych. Już ich nie ma. Odwiedziłam Idącego przez rzekę. Wiesz, to ta rzeźba zawieszona pomiędzy brzegami. Zawsze to robię, gdy szukam siebie. Potem przychodzę tu, do ciebie, posłuchać, czy już rośnie trawa. Ten Idący to… On mnie rozumie. Jego samotność w podróży na drugą stronę, balansowanie, aby móc iść i trwać jest takie zwyczajnie ludzkie i normalne. Nienapuszone, nie ubrane w pozory, nieprzystrojone w nie swoją gębę. Zawsze tam idę, gdy szukam własnej drogi. Majem już nie pachnie, niemych nie ma, ale On jest.
-Tak. Pamiętam. Na tle szarego nieba, w odbiciu mętnie szarej wody, w gwarze niewidzących przechodniów, jest tylko On, zawieszony w próżni trwania. Syzyfowy w swojej wędrówce na drugą stronę. Idący jak my… ku krańcowi. Czasem, gdy jadę autobusem, widzę na polach omszałe starością kamienie. Wyglądają z daleka jak pątnicy. W burkach na garbatych plecach przemierzają na klęczkach bezdroża idąc gdzieś, przed wiadome tylko sobie – siebie. Świątki pokutne wędrujące do znanego tylko sobie świata. Idą przez pola tak jak On przez rzekę. Wędrują tak jak my do światła. Jak ćmy.
Umilkłem, bo cóż więcej było do powiedzenia?
– Masz, usłyszałem. To to, to żebyś pamiętał. „Toto” był tulipanem. Żółtym tulipanem. Trochę zmęczonym przebywaniem w jej plecaku, ale w tej swojej zwiędłości – najświeższym. Głosił światu chęć trwania. Był żółty jak, jak jasna cholera. Jak pisklę tylko co wyklute, albo jeszcze bardziej.
-To dla ciebie, powtórzyła, abyś nie zapomniał.
Patrzyłem na Matyldę mając nadzieję, że „abyś nie zapomniał”, było taką okolicznościową, mało znaczącą formułką. Była blada. Gdzieś zagubiła się ta nieokiełznana, pączkująca niewiasta, a na jej miejscu pojawiła się dojrzała pamięcią przeżyć kobieta.
– Musisz przez trochę pozostać sam. W zimie trawa nie rośnie, uśmiechnęła się smutnie. W tej jednej chwili zdałem sobie sprawę, że Ona wiedziała. Cały czas wiedziała, że była, że jest dla mnie tą trawą, której z takim uporem szukałem. Samą trawą. Zawsze o tym wiedziała, dlatego przychodziła przynosząc ze sobą maj.
-Tak, odpowiedziała na moje niezadane pytanie, wiedziałam. Dziś, przy Tobie, i ja usłyszałam jak ona rośnie. Dla mnie to Ty jesteś śpiewającą trawą. Dotknęła koniuszkami palców moją dłoń żegnając tym gestem dwa światy: jej pachnący majem i mój w złocieniach jesieni. Wstała ciężko, nagle przygarbiona ciężarem przemijania. -A wiosną znów przyjdę i przyniosę swój maj, i razem pójdziemy odwiedzić Idącego. Obiecuję.
Popatrzyłem za okno. Szarzało. Gałązka, na której kolebał się jesienny liść była pusta. – Matyldo, zacząłem nieśmiało, chcę Ci powiedzieć, że… Zamilkłem nie mogąc znaleźć właściwych słów, które mogłyby ją zatrzymać choć na chwilę dłużej. Na mgnienie, na jeden błysk. Tyle miałem jej jeszcze do powiedzenia. O ćmach, o wędrówce, o tym, że nie idziemy przez życie na drugą stronę nocy, ale wędrujemy do światła, do źródła. Idziemy nieustannie do swego początku, a nie do końca. Spojrzałem na pokój. Był pusty. Obok mnie, na poduszce, leżał lekko pomięty, żółty tulipan. Przez chwilę zapachniało majem.
– Do zobaczenia Matyldo, do zobaczenia…
Za oknem zadowoloną gębą srebrzył się księżyc. Zaświeciłem lampę. Pod sufitem zatrzepotały małe skrzydełka. Zagubiona ćma rozpoczęła swój lot ku drugiej stronie, na ziemię padał deszcz, a na niebo padały spojrzenia. Ktoś odchodził, ktoś zostawał. Constans. Wszystko niezmienne, zrównoważone.
Nawet deszcz…nawet niebo…

K O N I E C

/jacek goryński-jaceg/

3 thoughts on “Jak ćmy

  • 08-05-2010 at 19:03
    Permalink

    Pozdrawiam i życzę najlepszego w rozwoju Twojego bloga. Tak Trzymać !

  • 09-05-2010 at 22:00
    Permalink

    uwielbiam ten Twój tekst:)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *